środa, 23 maja 2018

Po drugiej stronie Góry Stołowej...


„Poświęciłem swe życie walce o prawa Afrykanów. Walczyłem przeciw dominacji białych i przeciw dominacji czarnych. Umiłowałem ideę demokratycznego, wolnego społeczeństwa, w którym wszyscy ludzie żyją w zgodzie, harmonii, mają równe szanse. Jest to ideał, dla którego pragnę żyć i który pragnę osiągnąć. Ale jeśli będzie trzeba, za ten ideał jestem gotów także umrzeć.” 

Nelson Mandela wypowiedział te słowa po raz pierwszy w 1963 roku, wygłaszając mowę obronną przed Quartusem de Wetem, afrykanerskim sędzią, który chwilę później skazał go na dożywocie. Powtórzył je po 27 latach, z balkonu ratusza w Cape Town, zaraz po opuszczeniu murów więzienia. Nabrały wówczas niezwykłej mocy, rozpaliły nadzieje w sercach milionów mieszkańców Południowej Afryki, pozwoliły uwierzyć w lepszy świat. Były pierwszym krokiem postawionym na bardzo długiej drodze do wolności.

Funkcjonujący w latach 1948-1994 system apartheidu wyrządził ogromne szkody, zatruł ludzką mentalność nienawiścią i uprzedzeniami. Segregacja rasowa obejmowała wówczas praktycznie wszystkie dziedziny życia: pociągi, autobusy, parki, plaże, toalety, restauracje, szkoły, szpitale, cmentarze. Prawo zabraniało mieszanych małżeństw oraz współżycia płciowego ludziom o odmiennych kolorach skóry. Przez długi czas prawa wyborcze do władz krajowych posiadali wyłącznie biali. W całym okresie swych rządów afrykanerska Partia Narodowa wydała 312 ustaw, bardzo precyzyjnie wyznaczających miejsce obywatela w państwie.

W 1994 roku odbyły się pierwsze powszechne wybory. Nelson Mandela został wybrany pierwszym czarnoskórym prezydentem Republiki Południowej Afryki. Uchwalono nową Konstytucję. Mieszkańcy Południowej Afryki stali się obywatelami wolnego i demokratycznego kraju, przynajmniej na papierze. Prezydentura Nelsona Mandeli okazała się przełomowa. Ten człowiek, jak nikt inny na świecie, potrafił walczyć o swoje marzenia. Doskonale wiedział, że budowanie demokracji wymaga poważnych kompromisów, miał odwagę podejmować trudne decyzje, nawet wbrew woli Afrykanów. Jego mądrość, charyzma i niesamowity upór uchroniły Południową Afrykę przed wiszącą na włosku wojną domową. Szkoda, że nie znalazł godnych następców.

Czas leczy rany, nawet te najgłębsze. Prawie każdy z mieszkańców Południowej Afryki, niezależnie od wieku i koloru skóry, zapytany przeze mnie: Ilu lat jeszcze potrzeba, by ludzie tutaj mogli żyć normalnie - bez uprzedzeń, nienawiści, strachu, niepewności, bez monitoringu, betonowych murów, drutów kolczastych i tych pod napięciem, bez krat w drzwiach i oknach, pistoletów w sejfach, bez zamków bezpieczeństwa w samochodach ? - odpowiada tak samo: Przynajmniej stu. Nikt nie mówi, że to niemożliwe, każdy ma nadzieję. To dobrze.





Township. W Południowej Afryce tym mianem określa się dzielnice, położone na obrzeżach miast, zamieszkiwane wyłącznie przez rdzenną ludność afrykańską. Langa to najstarszy township w Cape Town, założony został w 1927 r. Jest jednym z wielu tego typu obszarów, wyznaczonych w Południowej Afryce na długo przed erą apartheidu. Langa położona jest 15 km od centrum miasta. Najłatwiej dojechać tu własnym autem lub podmiejską kolejką. Moim zdaniem, jest całkowicie bezpiecznie. Na miejscu, warto skorzystać z usług lokalnego przewodnika.

Z miejscowym przewodnikiem umówiliśmy się, będąc jeszcze w Polsce. Trasę spaceru ustaliliśmy indywidualnie. Formuła wycieczki była bardzo ciekawa, bo mimo że nasz przewodnik był prawdziwą kopalnią wiedzy na temat historii RPA oraz tradycji i kultury ludu Khosa, sam z siebie mówił niewiele. Jeśli chcieliśmy się czegoś dowiedzieć, po prostu musieliśmy zapytać. Pytań miałam całe mnóstwo. Spacer z planowanych 2,5 h przedłużył się do 4,5 h. 

Zamieściłam tutaj prawie wszystkie zdjęcia, które zrobiłam w czasie 4,5 godzinnego spaceru. Jest ich niewiele i są raczej kiepskiej jakości. Wprawdzie w Landze nie ma zakazu fotografowania, ale jej mieszkańcy raczej niechętnie spoglądają w kierunku turystów z aparatami i kamerami. Trudno im się dziwić, tzw. "township tours" to obecnie jedna z najlepiej rozwijających się dziedzin turystyki w Cape Town. Dziennie przewijają się tędy dziesiątki turystów, można poczuć się jak w muzeum. Ci indywidualni, korzystający z lokalnych biur podróży, wynajmujący miejscowych przewodników to jeszcze pół biedy, bo ich pieniądze przynajmniej zostają w kieszeni mieszkańców. Prawdziwą zmorą są duże zorganizowane grupy, przyjeżdżające z obstawą, klimatyzowanymi autobusami z 5-gwiazdkowych hoteli.





Miejscowe targowisko. Kozie głowy są tutaj prawdziwym przysmakiem. Przyrządza je się na grillu. W czasie pieczenia w wysokiej temperaturze, skóra na głowie kozy kurczy się, gdy otrzymamy gotową potrawę mamy wrażenie, że koza się do nas uśmiecha - danie to nazywa się "smiling smiley".





Utożsamianie townshipów wyłącznie z dzielnicami biedy jest błędne. W czasie mojej zaledwie 3-tygodniowej podróży odwiedziłam kilka tego typu obszarów. Naprawdę bardzo źle było tylko w Khayelitshy, w Cape Town. Pozostałe townshipy bardzo przypominały Langę. Na zdjęciu powyżej ulica domów jednorodzinnych. Jedna z bardzo wielu. Od czasu upadku apartheidu takie domy wyrastają tu jak grzyby po deszczu. Są bardzo ładne, mają własne garaże i małe ogródki. Należą do lekarzy, prawników, inżynierów. Do ludzi, którzy odnieśli sukces. Zapytacie zapewne, dlaczego zostali tutaj, czemu nie przenieśli się do centrum Cape Town lub jednej ze wspaniałych, luksusowych dzielnic. Przecież ich na to stać. Bo township to ich dom, tutaj dorastali, tu mają rodziny i przyjaciół, mogą żyć we wspólnocie, wychowywać dzieci zgodnie z tradycją Khosa. Tutaj czują się bezpiecznie, nie muszą zakładać drutów pod napięciem, ani zatrudniać firm ochroniarskich. Przestępczość w Landze jest bardzo niska, w dużej mierze dzięki determinacji mieszkańców, bo na policję nie zawsze można liczyć.





Hostele. Kolejne "dobrodziejstwo" apartheidu. Wybudowane przez rząd schroniska dla pracowników migrujących, w których zakwaterowanie zapewnione było tylko dla osób jednej płci. Przez wiele lat prawo zabraniało pracownikom mieszkania wspólnie z żonami i dziećmi. Obecnie w hostelach rodziny mieszkają razem. Skarżą się jednak na bardzo złe warunki bytowe. W pokojach o powierzchni 12 m² często mieszka 12 osób. Ze wspólnej lodówki, zamykanej na kłódkę, korzysta nawet 40 osób. Tyle samo osób ma dostęp do jedynego w budynku kranu z bieżącą wodą. Wyłącznie zimną wodą. Dużym problemem tych mieszkań jest także duża wilgoć oraz brak odpowiedniego ocieplenia, przez co zimą jest zimno, a latem gorąco.




Spoglądam w kierunku Góry Stołowej. Na pierwszym planie darmowe materiały budowlane. Na drugim - nowe domy, zbudowane w ramach rządowego programu, wyposażone w baterie słoneczne.


Shanties. Prowizoryczne domy, zbudowane zazwyczaj z blachy falistej, sklejki i tektury. Nie posiadają urządzeń sanitarnych, prąd doprowadzany jest często nielegalnie. Z zewnątrz wyglądają tragicznie, ale warunki wewnątrz są zazwyczaj dużo lepsze od tych hostelowych.





Marzyłam o Południowej Afryce. Interesowałam się nią od dawna. Wydawało mi się, że wiem o niej bardzo dużo, przecież przeczytałam tak wiele książek, obejrzałam mnóstwo filmów i reportaży. Zdawałam sobie sprawę, że może nie być łatwo, ale nie spodziewałam się, że będzie tak trudno. Ta podróż była dla mnie bardzo trudną lekcją pokory. Chyba nie ma na świecie drugiego kraju o tak skomplikowanych relacjach międzyludzkich. RPA to kraj dla turystów o mocnych nerwach, bardzo otwartych, cierpliwych, serdecznych i wyrozumiałych. Wobec niechęci, strachu, agresji i przemocy nie da się pozostać obojętnym.

Wydarzenie, które najbardziej utkwiło mi w pamięci? Późne popołudnie. Centrum jednego z małych, nudnych miasteczek krainy Karru. Rozglądamy się w poszukiwaniu jakiejś restauracji... Nic szczególnego się nie dzieje. Panie sprzedające pamiątki plotkują, Afrykanerzy właśnie skończyli pracę i okupują stację benzynową. Za rogiem czai się policyjny radiowóz, na skwerku bawią się trzej chłopcy. Małe dzieci, na pierwszy rzut oka 6, może 8 lat. W pewnym momencie jeden z chłopców rzuca kamieniem w gołębia. Policjanci włączają syrenę alarmową i rozpoczynają pościg, niczym z filmu akcji. Coś niewyobrażalnego. Dwóch chłopców ucieka, trzeci zostaje złapany. Policjant uderza go w twarz, z taką siłą, że dziecko natychmiast upadła na ziemię. Chłopiec nie może wstać. Policjant podnosi go, uderza ponownie, po czym wrzuca do radiowozu, odjeżdżają... Chłopiec był Afrykańczykiem, policjant Afrykanerem. Jedyną winą tego dziecka był "nieodpowiedni" kolor skóry.

Oszczędzę Wam innych zdarzeń. Południowa Afryka mną wstrząsnęła. To kraj, którego wciąż nie jestem w stanie zrozumieć, ale wiem, że tam wrócę i spróbuję raz jeszcze. Po tak krótkim pobycie, z pewnością, nie mam prawa oceniać.



2 komentarze:

  1. Magda, wspaniały reportaż, piekne zdjęcia. Podziwiam Twoją odwage, gratuluję wspaniałego bloga,
    pozdrawiam
    Gabi

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna witryna, na sto procent polecę ją znajomym. Autor włożył dużo wysiłku w stworzenie tej treści, za co mocno dziękuję.

    OdpowiedzUsuń