wtorek, 31 stycznia 2017

Cerro Negro - Volcano Boarding


Volcano Boarding, czyli zjazd na desce z aktywnego wulkanu, przyciąga do Nikaragui dziesiątki turystów. Wulkan Cerro Negro, położony w pobliżu Leon, to jedno z dwóch miejsc na świecie, gdzie można uprawiać ten niezwykły sport. 

Cerro Negro, najmłodszy wulkan w Ameryce Środkowej, liczy zaledwie 728 m wysokości. Jest jednym z najbardziej aktywnych wulkanów w Nikaragui. Od czasu narodzin w 1850 r., wybuchał już 23 razy. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1999 roku. Cerro Negro urodą nie grzeszy. Na pierwszy rzut oka przypomina wielką hałdę żwiru. Na domiar złego, położony jest pośród prawdziwych piękności. Telica, San Cristobal, Momotobo czy Momotombito to wulkany jak z obrazka. To nieprawdopodobne, że ten niepozorny wulkan, w tak krótkim czasie stał się największą turystyczną atrakcją Nikaragui. 

Sprawcą całego zamieszania jest pochodzący z Australii Darryn Webb, który dwanaście lat temu doszedł do wniosku, że nachylone pod kątem 42 stopni zbocza Cerro Negro, idealnie nadają się do zjazdów. Po wielu próbach jazdy na byle czym powstała deska do volcano boardingu - gruba dykta z przyczepionym sznurkiem, z przodu delikatnie zawinięta, od spodu obita metalem. Deska do złudzenia przypomina sanki. Zresztą technika jazdy jest bardzo podobna.

Bardzo chciałam zjechać z Cerro Negro. To głównie z powodu tego wulkanu zdecydowałam się na wizytę w Nikaragui. Niestety tuż przed planowaną podróżą, podczas biegania, doznałam urazu pachwiny. Kontuzja była bardzo bolesna. Przez pierwsze dni miałam problemy z chodzeniem, podnoszenie ciężkich przedmiotów wzmagało ból. Do Panamy poleciałam z walizką na kółkach, bo nie byłam w stanie udźwignąć plecaka.

I tak, niespełna dwa tygodnie po urazie, z wciąż utrzymującym się bólem, stanęłam u stóp Cerro Negro. Wahałam się do ostatniej chwili. Całe to przedsięwzięcie wydawało się niewykonalne. Miałam wtaszczyć ciężką, nieporęczną dechę na szczyt wulkanu, idąc w palącym słońcu (w cieniu było 35 stopni) po rozgrzanym, osuwającym się żwirze, a następnie założyć roboczy kombinezon i zjechać z tego wulkanu. 

I wiecie co ? Zrobiłam to !!!

Przekroczyłam własne granice wytrzymałości. Łzy mi leciały, noga bolała jak jasna cholera, ale gdy znalazłam się na szczycie Cerro Negro, byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. 

Widoki z wulkanu były wspaniałe, ale chyba nikt z naszej grupy nie był nimi zainteresowany. Wszyscy chcieliśmy jak najszybciej wsiąść na deski. Po krótkim instruktażu, wskoczyliśmy w kombinezony, nałożyliśmy gogle i ustawiliśmy się w kolejce. Zjazd można w pełni kontrolować. Hamuje się przy pomocy wyciągniętych nóg i pochylonego do przodu tułowia. Hamuje się... jeśli ma się sprawne obie nogi. Moja prawa noga hamować nie chciała i zaraz po starcie zaliczyłam wywrotkę. W tej sytuacji miałam tylko jedno wyjście. Musiałam pojechać na maksa. Ułożyłam obie nogi na desce, naciągnęłam sznurek i odchyliłam plecy do tyłu. Osiągnęłam największą prędkość w grupie. Na dole byłam czarna jak diabeł. Żwir miałam we włosach, w oczach, między zębami. Ubranie pod kombinezonem było do wyrzucenia. Trampki się rozkleiły, w plecaku wytarły się dziury... ale było cudownie !!! Jeśli kiedyś dotrę na Vanuatu, na pewno zjadę z Mt. Yasur.

Wbrew moim obawom, pachwina dzielnie zniosła volcano boarding. Mocniej bolała jeszcze tylko przez dwa dni. Podróż mogłam kontynuować bez większych utrudnień. A od wczoraj znowu biegam :)

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz